Gimnazjaliści w Zakopanem

Nasza wycieczka rozpoczęła się wczesną zbiórką o 7 rano w poniedziałek. Dzięki temu, ze nikt nie zapomniał niczego ważnego (dokumentów, ładowarki, plecaka, walizki, torby albo kolegi/koleżanki) wyruszyliśmy prawie zgodnie z planem. Jazdę umilała nam muzyka puszczana z magicznych przenośnych głośników. Przecież chyba nikt nie myślał, że da się łatwo zasnąć podczas podróży. Już pierwszy postój przybliżył uczniom czasy PRL, na szczęście w kolejkach do toalet nie doszło do żadnej bójki.

Po 9 godzinach dotarliśmy do naszego pierwszego celu- było to Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej w Zakopanem. Podczas krótkiego spaceru obejrzeliśmy ołtarz papieski i cieszyliśmy oczy pierwszymi pięknymi górskimi widokami. Następnie chcieliśmy dostać się do drewnianej Kaplicy Najświętszego Serca Jezusa w Jaszczurówce, która już z zewnątrz wspaniale się prezentowała. Chcieliśmy wejść się do środka, jednak była zamknięta i żadna siła nie mogła jej otworzyć. Podziwiając Wielką Krokiew wspominaliśmy sukcesy polskich skoczków i próbowaliśmy uciec od wiatru. Nasza baza (pensjonat) na samym początku zaskoczył nas bardzo pozytywnie- miał prąd i sieć wi-fi. Po obiadokolacji wykonywaliśmy swoje obowiązki; poszliśmy do sklepu, leżeliśmy do góry brzuchami i spaliśmy.

Następny dzień rozpoczął się odrobinkę później. Wyruszyliśmy do Zakopanego z groźbą deszczu i wędrówki do Morskiego Oka. Po krótkich odwiedzinach w Żabce wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę. Tam każdy otrzymał porządny zastrzyk adrenaliny. Zjeżdżalnia grawitacyjna to bardoz relaksująca sprawa. Niektórzy z nas wręcz odlecieli. Po ponownym zdobyciu szczytu przy pomocy maszyn chcieliśmy znowu stamtąd zejść także nie o własnych siłach. Na wyciągu krzesełkowym bawiliśmy się najlepiej. Powagę nadawały mu liczne znaki „Zachowaj ciszę”, „Zachowuj się spokojnie”, „Nie zaśmiecaj trasy”. Dodawały one otuchy gdy dźwięk pracujących silników nagle cichł i zostawaliśmy sami ze swoim towarzyszem i zastanawialiśmy się czy to planowane. Każdy lubi wisieć ok.4 do 5 metrów nad ziemią i słyszeć jedynie szum wiatru- to bardzo pouczające. Pełni wrażeń wyładowaliśmy się w drodze (pieszej!!!) na Krupówki. Tam każdy z nas zjadł, napił się i kupił pamiątki dla siebie i najbliższych (albo tylko dla siebie). Tam spełniła się jedna z gróźb- zaczął padać deszcz. Niby nic wielkiego, ale płynący w pobliżu spokojny potoczek w ciągu 2 minut zamienił się w rzekę mogącą szczycić się nazwą Polskie Colorado. Uciekając przed deszczem i zmęczeniem wróciliśmy do kwatery. Uzupełniliśmy zapasy i szykowaliśmy się do wieczornej dyskoteki. Była to impreza pełną gębą, każdy z uczestników (57 osób) był na niej przynajmniej przez 2 minuty. Nikt nie przejmował się informacją o pobudce zaplanowanej na 7- przecież na Morskie Oko nie szliśmy, więc jakim prawem tym razem ta groźba ma się spełnić?

Spełniła się… Na śniadaniu pojawiło się 57 zombie. Potem dowiedzieliśmy się o naszym celu i z podobnym entuzjazmem zaczęliśmy się szykować. Jechaliśmy do słowackiego aquaparku. Godzina odjazdu była godziną powrotów. Brak paszportów, kąpielówek, kostiumu, czasu, klapek sprawiał, że przyszli przedstawiciele Polski na ziemi słowackiej opóźniali swoje wyjście. Pierwszymi słowami po drugiej stronie granicy było „zapnijcie pasy, drogówka tutaj nie wybacza”. Tak zabezpieczeni dojechaliśmy do naszego celu, gdzie dostaliśmy wesołe zegarki, które nie pokazywały godzin. Potrafiły one wiele ciekawsze rzeczy: otwierały bramki i szafki.

Aquapark pełen był atrakcji. Dla miłośników wrażeń były zjeżdżalnie- wolna, wolna, magiczna, szybka, bardzo szybka. Największym wyzwaniem na nich było wspięcie po schodach się na ogromną wieżę. Jest to ciekawe miejsce do rozmyślań dla filozofów- czy warto męczyć się przez ok. 2 do 5 minut dla 20 sekund zabawy? Dla tych co lubią być nad morzem przygotowano basen ze sztucznymi falami. Ci, którzy lubią ciepełko mieli możliwość grzania się w basenach termalnych na świeżym powietrzu. Woda miała temperaturę 39 stopni. Była naprawdę przyjemna, a natryski lejące ją prosto na głowę tylko wzmacniały to pozytywne uczucie. Ostatnim punktem naszej słowackiej eskapady była wizyta w tamtejszym sklepie, gdzie kupowaliśmy słodycze i inne przedmioty o śmiesznych, obcych nazwach. Na miejscu każdy myślał tylko o trzech, no może czterech sprawach: „eurowizja, spakować się, jutro jedziemy, nie chcę jutro jechać”.

Niestety trzeba było. Znowu wczesna pobudka, znowu śniadaniowe zombie. Pakowanie się, przecież wczoraj się tylko o tym myślało, porządki i lecimy. Na szczęście jeszcze jedna ważna rzecz spowolniła nasz powrót- zwiedzanie Krakowa. Nawet przyroda płakała nad naszym odjazdem, żegnała nas ulewa. W Krakowie na początku przywitaliśmy się ze Smokiem Wawelskim. Mieliśmy wyjątkowe szczęście- ział dla nas ogniem 4 razy w ciągu 15 minut, zwykle robi to o wiele rzadziej. Poznaliśmy historię siedziby polskich królów. Poznaliśmy i podziwialiśmy osiągnięcia władców leżących w wawelskiej katedrze. Następnie poszliśmy na krakowski rynek, zjedliśmy, kupiliśmy pamiątki i wróciliśmy z powrotem do autobusu wiedząc, że jedynym punktem między nami a domem jest Mc Donald w Radomiu.

Wróciliśmy późnym wieczorem pełni wrażeń i gotowi jechać znowu- choćby jutro. Wycieczka ta na długo będzie wywoływała uśmiechy na naszych twarzach.